Słońce oplatało całą ulicę, na której znajdowały się identyczne białe domki. Blondynka o szerokich, zielonych oczach siedziała na leżaku, a jej idealnie proporcjonalna twarz okryta była cieniem dawanym przez dach ganku. Ubrana była w krótkie spodenki i top.
Był to bardzo upalny dzień na Privet Drive. Jeden z takich dni, w których nikomu nie chce się nic robić. Tara Lucinda Black - była ową dziewczyną leżącą na ganku. Jej rodzice byli w domu. Zapewne czytali - byli naukowcami. Wykształconymi ludźmi, którym zabrakło czasu dla nastoletniej Tary. Dziewczyna czuła się osamotniona. Westchnęła ciężko i przewróciła się leniwie na drugi bok.
Był trzydziesty sierpnia. Andrew i Becky (rodzice Tary) kupili jej już książki i zeszyty. Miała iść do liceum. Bała się tego - ale nie miała kogo spytać o radę.
Becky nigdy nie miała czasu dla dorastającej córki. Nie interesowały ją jej oceny, uczucia. Nie okazywała jej jakichkolwiek czułości. Becky była wysoką kobietą o kruczoczarnych włosach i fiołkowych oczach. Często była skupiona.
Andrew także nie był odzwierciedleniem idealnego rodzica. Czy on w ogóle wie, że ma córkę? - zastanawiała się Tara. Andrew był bardzo dziwnym mężczyzną. Zachowywał się lodowato wobec wszystkich poza Becky. Byli szczęśliwym małżeństwem. Cóż, Andrew był trochę wybuchowy i gwałtowny - lecz był kochającym mężem Becky.
Tara była raczej przeciętna. Chociaż wiele koleżanek z klasy zazdrościło jej długich, blond włosów, inteligencji i pięknych, szmaragdowych oczu. Nie była jednak idealna, bo każdy ma jakąś wadę. Jej było to, że była po prostu magnesem - który przyciągał do niej tajemnice i różne ciekawe zdarzenia. Rodzice dziewczyny raczej mało się tym interesowali. Rzadko kiedy mogli nawet z nią rozmawiać. Zazwyczaj siedzieli w laboratorium. Było to duże pomieszczenie. Znajdowało się... Właściwie wszędzie. W kuchni było dużo nieskończonych wynalazków i gratów, w tym śruby i metalowe części. Jedynym spokojnym i czystym miejscem był pokój Tary. Kiedyś była to kuchnia. Teraz tylko mały pokoik z łóżkiem, biurkiem i skrzynią na rzeczy szkolne.
- Schowaj to! - usłyszała syk. Odwróciła głowę. Zza płotu sąsiadów wystawała głowa. Tara zapamiętała, że mieszkał tam Dudley i jego rodzice - państwo Dursley'owie. Dudley chodził z Tarą do szkoły i stąd go kojarzyła. - Nie celuj tym we mnie!
- Nie drzyj się - usłyszała spokojny głos. Nie należał on jednak do pana Dursley'a. Tarze przyszło na myśl coś strasznego. A co jeśli to jakiś zbir znęca się nad Dudley'em? Wstała i czujnie obserwowała płot. Zobaczyła tam drugą postać. Czarnowłosego chłopaka. Hm... Nie wyglądał na zbira. Ale - mógł nim być. Tara przerażona podbiegła do furtki. Była zamknięta. Musiała wejść przez płot.
Chwyciła jedną stronę i stopami wdrapała się na górę. Usiadła na środku i szybko runęła na ziemię w ogrodzie Dursley'ów. Prosto pod nogi... zbira!
- Nie zabijaj mnie! - krzyknęła rozpaczliwie. Usłyszała śmiech. Nie był to jednak śmiech złoczyńcy.
- Nie chciałem cię... Moment. Co ty tu robisz? - czarnowłosy chłopak trzymał w dłoni patyk. Przynajmniej tak to wyglądało. Lub jak różdżka z filmów fantasy, które Tara oglądała kiedyś z kuzynem.
- A po co ci ten kij? - odpowiedziała pytaniem na pytanie wpatrując się w jego twarz. Czarne włosy opadały na czoło, a w słońcu migały zielone oczy skryte za okrągłymi okularami.
- E... Bo... My się tak bawimy... - wyjąkał nieśmiało.
- Kłamiesz - powiedziała pewnie Tara. Serce biło jej szybko, bała się nieznajomego. Jednak wyglądał całkiem przyjaźnie.
- Harry - chłopak dostał kukańsca od Dudley'a. - Chodźmy do domu!
- Zostawimy ją tu? - upewnił się Harry lustrując ją wzrokiem.
- Jak tam chcesz. Idę do domu! - zawołał ten drugi i odszedł. Tara wbiła wzrok w ziemię, bo nie miała odwagi spojrzeć Harry'emu w oczy.
- Nie jesteś normalnym chłopakiem. Wiem to. - wymamrotała.
-Niemiło tak z twojej strony. Zwłaszcza, że jesteś w moim ogródku. - zaśmiał się. W jego głosie można było wyczuć niepewność i ironię.
Tara zaczerwieniła się i dopiero teraz zauważyła w czym weszła do ogródka nieznajomego chłopaka. Spróbowała zamaskować to zakryciem ale nic nie pomogło.
- Powiesz mi chociaż, kim jesteś i co tu robisz? - spytał Harry.
- T-tara - wymamrotała. - Ech, ja myślałam, że się tu coś dzieje... Bo te... Odgłosy i w ogóle...
- Ach... - wyjąkał czerwieniąc się. - Myślę, że już czas na ciebie.
- Tak, ja też tak sądzę - wycedziła i przeszła przez płot ponownie. Kątem oka zauważyła zdziwioną minę Harry'ego. Cała czerwona wróciła na ganek. Zauważyła, że ciągle była w japonkach matki - co znaczy, że Becky będzie na nią zła. Ubrudziła je błotem, a każde buty czy ubranie Becky musi być pod każdym calem idealne.
Weszła więc do środka. Powitały ją blade ściany salonu i jego jasna drewniana podłoga. W środku były nowoczesne meble i dużo gratów rodziców. Tara usiadła na kanapie. Chwilę później usłyszała kroki i w salonie pojawiła się Becky. Czarne włosy związała w kucyk. Wpatrywała się w córkę liliowymi oczami.
- Słyszałam jak wchodzisz - oznajmiła.
- Ja się opalałam - wydukała szybko. Becky zmierzyła ją zdziwionym spojrzeniem. Usiadła na stalowoszarym fotelu i położyła dłonie na kolanach.
- Wiem - odparła. - Musimy ci coś powiedzieć, kochanie...
- Co takiego? - zaciekawiła się Tara. Zwykle nie stresowała się przed takimi rozmowami. Jednak teraz serce pulsowało jej w piersi.
- Może oddam panu głos - odpowiedziała grobowym tonem. W salonie pojawił się sędziwy, brodaty mężczyzna.
Spoglądał na Tarę niebieskimi oczami, które ukryte były w okularach-połówkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz